Kopia
To co najprostsze jest najgenialniejsze |
- mówi doktor - neurolog i witarianka Ewa Hankiewicz.
Poniżej prezentujemy wywiad z panią doktor, który okazał się być monologiem.
Studia medyczne wybrałam z powołania - chciałam pomagać ludziom. Byłam gorliwą
studentką. Nawet egzamin z neurologii zdałam na celujący, chociaż rzadko stawiano
takie stopnie. Tak więc, nie przypadkiem, zostałam neurologiem. Już wówczas zaczęłam
studiować leki bardziej pod kątem ich działań ubocznych niż leczniczych i swoim
pacjentom starałam się dobierać leki właśnie pod kątem ich najmniejszej
szkodliwości. Starałam się też zlecać więcej zabiegów niż leków.
W swojej specjalizacji neurologicznej spotykałam się z chorobami, w stosunku do których
konwencjonalna medycyna jest całkowicie bezradna: stwardnienie rozsiane, Parkinsonizm,
guzy mózgu, choroba Alzheimera, zresztą dotyczy to również "zwykłych"
korzonków, czy migren. Sama cierpiałam na uporczywe migreny przez kilkanaście lat. Już
jako neurolog codziennie brałam pyralginę w zastrzykach, aby pozbyć się bólów
głowy. Wtedy właśnie nie mogąc pomóc ani sobie, ani wielu moim pacjentom, zaczęłam
zastanawiać się nad tym, że tu chyba jest coś nie tak.
Od dziecka byłam bardzo chorowita: przeszłam wiele chorób, miałam duże zmiany w
kręgosłupie, a w wieku 20 lat pozbawiono mnie pęcherzyka żółciowego, miałam tam ze
140 złogów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że stosując odpowiednią dietę, można w
kilka dni złogi te wyczyścić, zachowując pęcherzyk. Na egzaminie praktycznym z
chirurgii na pytanie: czy złogi w pęcherzyku są zagrożeniem, prawidłowa odpowiedź
miała brzmieć: tak, jest to stan przedrakowy i jedynym rozwiązaniem jest wycięcie
pęcherzyka. Tak więc, gdy stwierdzono u mnie kamienie, biorąc pod uwagę wiedzę,
którą zdobyłam na studiach, posłusznie poszłam na operację. Myślę, że właśnie
od tego czasu zaczęły się moje poważne problemy zdrowotne. Miałam bóle głowy, chory
kręgosłup, miałam paradentozę, problemy z układem trawiennym. Sama będąc chorą i
na co dzień lecząc ludzi przykutych do łóżka z powodu chorób neurologicznych,
widziałam swoją wielką bezradność. I znowu zapaliła się czerwona lampka - że coś
tu nie tak. Punktem zwrotnym w moim życiu, nie tylko rodzinnym, ale także zawodowym,
była choroba i śmierć mojego brata, który umarł z powodu chłoniaka złośliwego. W
tym czasie interesowałam się już medycyną alternatywną. Nie zdążyłam jednak pomóc
bratu. Wcześniej, nawet niż sam nowotwór, zabiła go chemia, którą go leczono.
Zabiła go tak szybko, że nawet nie zdążyłam zastosować urynoterapii, o której
czytałam. Wpadłam w depresję. Byłam w tym czasie przed egzaminem specjalizacyjnym
właśnie z neurologii, gdy wpadła mi w ręce książka Mai Błaszczyszyn "Dieta
życia". Przeczytałam ją jednym tchem, a następnego dnia zaczęłam już
stosować. I o dziwo - jedząc głównie surowe warzywa i owoce w przeciągu dość
krótkiego czasu stanęłam na nogi. Zdałam egzamin i wróciła mi chęć do życia.
Pozbyłam się większości moich chorób. Przez pół roku leczyłam się tą dietą, ale
gdy poczułam się dość dobrze, powróciłam do tak zwanej "normalnej" diety.
Dolegliwości odzywały się od czasu do czasu . Ale nie były, aż tak jak wcześniej,
dokuczliwe. Nie zastanawiałam się jeszcze wtedy nad wpływem diety na zdrowie.
Urodziłam dziecko, no i problemy zaczęły się od nowa: krwotoki, szpital, śmierć
kliniczna, operacja po operacji, no i diagnoza - wyrok: brak szans na wyleczenie. Wtedy
przypomniałam sobie o poście i urynoterapii. Przypomniałam sobie o nich, gdy po
dłuższym niejedzeniu po operacji, podano mi pierwszy posiłek. Zażyczyłam sobie, aby
przyniesiono mi z domu ryż z marchewką. Myślałam wówczas, że jest to jedzenie, w tym
momencie dla mnie, najzdrowsze pod słońcem. No i zaczęło się znowu - gorączka,
krwotok, powrót wszystkiego. Moi koledzy po fachu rozłożyli ręce - byli bezradni.
Wówczas pomyślałam: skoro zjadłam i jest tak źle, to nie należy jeść. Po pięciu
tygodniach postu wstałam z łóżka całkiem zdrowa. Wróciłam do pracy. Wówczas
okazało się, że mój ojciec jest chory na nowotwór. Nie chciał uwierzyć w moje
"naturalne metody" i za pół roku zmarł. A ja jak przystało na
"ozdrowieńca" kupiłam sobie wołowinę, o której nauczono mnie, że jest
zdrowsza niż wieprzowina. Tak do końca to wiedziałam już wtedy i nie wiedziałam.
Doceniłam post jako leczenie, ponieważ dwukrotnie uratował mi życie, ale jakoś
codziennego zdrowego żywienia nie potrafiłam jeszcze wtedy rozpoznać i docenić.
Zresztą niewiele o nim wiedziałam. Moje informacje były fragmentaryczne.
Wróciły znów obowiązki i mój poprzedni sposób życia. Zrozumiałam, że nie
wystarczy raz wysprzątać organizmu - zastosować przez pół roku głodówki leczniczej.
Trzeba dalej dbać i pielęgnować go codziennie. Trudno żyć z brakiem kilku narządów
i kupą leków, które w swoim krótkim życiu zdążyłam już łyknąć. Trapiły mnie
znów różne dolegliwości. Nie mogłam przecież pozostać na całe życie na poście
urynowym. Czułam, że muszę coś robić, aby się ratować. Na medycynę szpitalną
przestałam już liczyć. Co najwyżej, miała mi do zaproponowania wycięcie jeszcze
jednego potrzebnego narządu, lub nowe leki, które wprawdzie coś tam pomagały, ale też
i rujnowały resztki mojego zdrowia. Wtedy dopiero świadomie zaczęłam eksperymentować
z dietą. Eliminowałam pokarmy, co do których miałam wątpliwości, że mi szkodzą.
Jako pierwsze wyeliminowałam mięso. Później inspirowana książką hinduskiego lekarza
"Mleko cichy morderca" wyeliminowałam mleko i wszelkie wyroby z mleka. Wtedy
też uświadomiłam sobie, że to właśnie jadanie nabiału, który był kiedyś
podstawą mojej diety, doprowadziło moje zdrowie do takiego stanu. Pierwsza moja tak
zwana zdrowa dieta, którą przyjęłam, zawierała gotowane produkty, zdrowe razowe
pieczywo, rośliny strączkowe. Ale dalej czułam, że to nie tak. Z pieczywem było mi
się najtrudniej rozstać. Wtedy włączył się mój naturalny "pilot".
Zaczęłam myśleć intuicyjnie, wracać do natury. Odkryłam, że to co najprostsze jest
najgenialniejsze, dlatego trudne do zrozumienia. To wówczas, któregoś dnia, kupiłam
swój ostatni bochenek chleba. Wtedy jeszcze z przerażeniem myślałam, jak to będzie,
gdy pieczywo zniknie z mojego życia. No i nie ma pieczywa. W ostatniej kolejności
wyeliminowałam produkty strączkowe. Długo wydawało mi się, że trzeba je jeść, ze
względu na dużą ilość białka. Ale z biegiem czasu i moich przemyśleń, wnikliwego
obserwowania siebie, w mojej diecie pozostały tylko świeże owoce i warzywa. Dobrze się
czuję, gdy jem, nie mieszając, jeden gatunek warzyw lub owoców przez dłuższy czas.
Jak się ma, na przykład, moje 2 kilogramy gruszek, które zjadam w ciągu dnia i tryskam
energią, do konwencjonalnego obiadu? Doszłam więc po latach obserwacji i praktyki do
swojej optymalnej diety, o której myślę też, że jest optymalną dietą dla
wszystkich. Jesteśmy jako gatunek owocożerni, nawet nie warzywożerni, a na pewno nie
wszystkożerni.
Dzisiaj przyszła do mnie moja pacjentka, która od tygodnia jest na owocowo-warzywnej surowej diecie. Powiedziała mi, że przestały jej marznąć i cierpnąć ręce i nogi. Ci, którzy wcześniej rozcierali jej marznące ręce, teraz bardziej marzną od niej. Jej jest gorąco. Inna moja pacjentka, która od wielu lat w ogóle nie jadła surowizn, bo lekarz kiedyś powiedział jej, że szkodzą jej zdrowiu, przyszła po raz pierwszy do mnie w pięciu swetrach trzęsąc się z zimna. No więc jak jest z tym wychładzaniem? Gdy pacjentka ta przeszła na surową dietę, natychmiast poprawił się jej stan zdrowia i zdjęła z siebie kilka swetrów.
Pożegnajmy się więc z pierwszym mitem, że surowa dieta wychładza organizm. I, że zimą powinniśmy jeść gorące kasze, zupy, a owoce i warzywa zostawić na upalne lato.
Nie surowizny, lecz nabiał wychładzają organizm.
Energia jest w surowym jedzeniu. Jabłko pięknie grzeje, banan może trochę mniej, ale
wcale nie wychładza. Powinniśmy jeść to co u nas rośnie. Ale nawet banan w
porównaniu ze zwykłym chlebem jest jak nektar bogów - zdrowy i bezpieczny. Patrząc na
gotowane pożywienie rozgrzeszyłam nawet cytrusy. Uważam, że późne owoce - jabłka i
gruszki są doskonałym pokarmem na zimę. Są w stanie nas tak wspaniale ogrzać i dać
nam tyle energii potrzebnej na przetrwanie zimy. Późna gruszka nie zmarznie nawet na
mrozie. Orzechy są również doskonałą spiżarnią na zimę. Energia jest w surowym
jedzeniu. Może i gotowanie dodaje jakiegoś rodzaju energii do pożywienia. Ale jaki jest
sens, aby jedną energię zabijać, po to aby dać jakąś drugą.
Je się wtedy gdy człowiek jest głodny. Aby się "dobrze" odżywiać wystarczy
jeść, gdy się jest głodnym. Zauważyłam, że teraz, gdy jem owoce, zawsze mam umiar,
wiem kiedy skończyć. Organizm jest syty i daje mi sygnał. Kiedyś, gdy podjadałam
pożywienie przetworzone i wymieszane, trudno mi było uchwycić naturalnie tą granicę.
Dopiero wypchany żołądek mówił: stop.
Powtarzam zawsze moim pacjentom: surowe dożywia, wszystko inne zaśmieca organizm i że
jedynym pożywieniem, które daje energię i zdrowie są surowe owoce, warzywa i orzechy.
Pozwalam także, od czasu do czasu, na olej tłoczony na zimno i na złamanie diety
gotowanym pożywieniem. Wielu pacjentów, nie rozumiejąc, że na ich dolegliwości,
pomóc może jedynie odpowiednie żywienie, a nie jakieś specjalne zapisane przeze mnie
leczenie, opóźnia czas przechodzenia na dietę. Rozumiem ich, bo ja także bardzo powoli
zmieniałam swoje żywieniowe przyzwyczajenia, nie doceniając wielokrotnie roli żywienia
w leczeniu. Często pacjent odchodzi ode mnie i idzie do lekarza, który nie wymaga tak
wiele i po prostu zapisuje tabletki. Ci pacjenci, którzy jednak spróbują, widzą już
po kilku dniach efekty tej diety.
Niektórzy uważają, że powoli należy zmieniać dietę, aby nie był to szok dla
organizmu. Ja uważam, że można to zrobić od zaraz. Jest to tylko kwestia gotowości
naszego umysłu i porzucenia naszych przyzwyczajeń.
Pacjenci pytają: to pani doktor na diecie? A ja im odpowiadam: ja po prostu zdrowo jem.
Im bardziej jestem zdrowa, to tym bardziej chce mi się zdrowo jeść. Leczyłam ludzi,
którzy sobie nie wyobrażali życia bez kawy i bez papierosów. W miarę ilości
wypijanego soku z marchwi, zmienia się ilość wypalanych papierosów. Sposób bycia
także. Zauważyła to studentka, pisząca pracę magisterską, która przyszła do mnie z
prośbą o podanie adresów osób będących na diecie owocowo-warzywnej. Wszyscy jej
rozmówcy okazali się być rozmowni, przychylni, tryskający energią, zadowoleni z
życia. Nie marudzili - tak jak spodziewała się tego - że katują się dietą,
poszczą. Szczególnie szczęśliwa była kobieta chora na cukrzycę, której lekarze
zabronili jeść jej ulubione winogrona, a nakazali jadać wędliny, sery i inne rzeczy,
których nie znosiła. Teraz objada się swoimi ukochanymi winogronami i czuje się bardzo
dobrze.
Co na to wszystko środowisko lekarskie? Umierałam w łomżyńskim szpitalu. Według
tamtejszych lekarzy nie powinnam już żyć. Gdy pod wpływem własnych przeżyć i
zmagań z trapiącymi mnie chorobami, odeszłam już tak daleko od konwencjonalnego
widzenia choroby, jej skutków i leczenia, że ciężko byłoby mi wrócić do
konwencjonalnej placówki zdrowia, otworzyłam własny gabinet. Trafiali do mnie
beznadziejnie chorzy pacjenci, na których medycyna oficjalna postawiła już krzyżyk.
Powrót do zdrowia tych ludzi uznano oficjalnie za cudowne ozdrowienie. Chociaż żadnego
cudu tu nie było. Niekiedy moi znajomi lekarze podsyłali mi pacjentów, z którymi nie
wiedziano co zrobić. Najczęściej takich, gdy operacja się udała, a pacjent nie
zdrowieje.
Przeszłam długą szkołę. Jeśli jako młoda lekarka neurolog ze świeżo zdaną
specjalizacją na pięć, musiałam sobie codziennie wstrzykiwać pyralginę, aby
przeżyć dzień bez bólu, to kiedy ja powinnam dostać tą piątkę - teraz gdy sama nie
mam już żadnych dolegliwości i leczę dwudziestoletnie migreny u pacjentów w ciągu
tygodnia lub miesiąca, czy wtedy gdy sama faszerowałam się lekami, nie szczędząc ich
również swoim pacjentom? Jeśli kiedyś komuś przyjdzie do głowy, aby odebrać mi mój
lekarski dyplom, zarzucając mi, że nie leczę pacjentów według oficjalnej wiedzy
medycznej, to ja zapytam, jak medycyna poradziła sobie ze stwardnieniem rozsianym,
nowotworami, Parkinsonem i tak dalej.
Dlaczego na studiach medycznych nie nauczono mnie, że na stopach są punkty refleksyjne,
nie było zajęć na temat diety, dlaczego nie powiedziano mi, że pijąc olej z cytryną
mogę pozbyć się kamieni, tylko wycięto mi mój pęcherzyk żółciowy? W porównaniu z
kilkukrotnie większą ilością kamieni, które w ten sposób usuwam pacjentom, moje 140
dla tej mikstury, nie byłoby problemem. Dlaczego na zajęciach z fizjologii nauczono
mnie, że w trzecim roku życia tracimy enzymy do trawienia mleka, ale już nikt później
z tego nie wyciągnął wniosków. I dotąd nie wyciąga.
Powstaje coraz więcej literatury naukowej na ten temat. Nie jest ona zlecana i
finansowana przez rządy, ale powstaje dzięki lekarzom, czy naukowcom, którym w życiu
przydarzyła się podobna historia do mojej. Albo, oni sami byli ciężko chorzy, lub
ktoś z ich bliskiej rodziny stał na pograniczu życia i śmierci. Wówczas, bazując na
oficjalnej wiedzy, którą sami przez lata uprawiali, a która w takim momencie nie miała
im już nic do zaproponowania, skazywała ich na śmierć, zwracali się ku diecie czy,
niekonwencjonalnemu leczeniu. Doktor John Tilden, dr Simonton, doktor Sharma, i wiele
wiele innych.
Nawet te moje ciotki, które kiedyś nie mogły ścierpieć tego, że nie poczęstuję
się szyneczką i bigosem, teraz gdy przyjeżdżam podają mi surówki, a i same już też
tylko od czasu do czasu jadają mięso. Czują się znacznie lepiej i zawsze, gdy
przyjeżdżam nadstawiają uszy na to "nowe". Myślę więc, że to już czas,
aby zacząć mówić publicznie o zdrowej diecie. Bo te rzadkie zalecenia na ten temat,
które dostają pacjenci, są zbyt fragmentaryczne. Gdy chory na wątrobę dostaje
zalecenie, aby nie jeść smażonego, wówczas i tak, nie wiedząc o tym, je inne rzeczy,
które mu równie szkodzą. Najczęściej jednak - o zgrozo - lekarze zabraniają jeść
surowizny.
Wielu pacjentów chciałoby się zdrowo odżywiać, ale mają tak mylne pojęcie, co do
zdrowej diety, przypadkowo wybudowane na podstawie reklam i artykułów w prasie kobiecej,
że często robiąc to szkodzą własnemu zdrowiu. Ja sama w pewnym czasie zjadałam 2
duże jogurty z płatkami razowymi, a wraz ze mną każdy członek rodziny musiał to
zrobić. Wydajemy nasze pieniądze na wiele rzeczy, co do których mamy mylne pojęcia.
Myślimy, że nam pomagają, a one nam szkodzą. Każdy może robić ze swoim zdrowiem co
chce. Ale powinien wiedzieć, że na przykład sok w kartonie nie ma żadnej wartości
odżywczej, a niekiedy z powodu nadmiaru dodatków chemicznych, może nawet zaszkodzić. I
nie jest to ten sam produkt, co sok wyciśnięty w domu w sokowirówce.
Zanieczyszczenia warzyw i owoców chemią rolną: azotynami, pestycydami itd. są dużym
problemem. Warzywa, w których jest skumulowanych dużo tych środków, są niewątpliwie
szkodliwe dla naszego zdrowia, ale... w przeciętnej marchewce - jak wykazują badania -
jest 150 razy mniej pestycydów, niż w tej samej ilości mleka, czy mięsa. Przecież
zwierzęta również karmione są skażonymi chemią rolną płodami i kumulują te
substancje w swoich organizmach lub wydalają właśnie z mlekiem. Skoro nie możemy
wyeliminować tak powszechnej chemii z naszej żywości to możemy pocieszyć się tym,
że jadanie warzyw, czy owoców z tymi "dodatkami", jest bardziej bezpieczne,
niż picie mleka, czy jadanie mięsa. Warzywa bowiem, zawierają również cenny błonnik,
który częściowo neutralizuje działanie tych środków.
Gdybyśmy nawet wypili 5 litrów soku z marchwi, to nie przedawkujemy niczego. Bowiem nasz
organizm wie co z tym zrobić. Zrobi sobie zapasy, lub po prostu wydali nadmiar
niektórych składników. Gorzej jest ze sztucznymi witaminami. Najnowsze badania
pokazały, że organizm nie radzi sobie z wydaleniem nadmiaru nawet syntetycznej witaminy
C, a więc łykanie pastylek, nawet z dotychczas uważaną za "niewinną"
witaminą C, nie jest całkiem bezkarne. Może wywoływać uszkodzenia wątroby i innych
organów wewnętrznych.
Inną sprawą jest, że niekiedy jakiś rodzaj pokarmu - jak wykazują badania analityczne
tego pokarmu - bogaty jest w potrzebny nam składnik, na przykład mleko bogate jest w
wapń. Tylko, problem w tym, że nasz organizm nie może tego wapnia w żaden sposób
wykorzystać. Aby przyswoić wapń, potrzebny jest odpowiedni stosunek wapnia do fosforu,
a takiego nie ma w mleku. Te proporcje są natomiast idealne w orzechach, owocach i
warzywach. Z wapnia zawartego w mleku mogą powstać, co najwyżej, złogi w nerkach,
drogach żółciowych i w stawach. A więc, mleko nie tylko nie dostarcza wapnia do
naszego organizmu, ale na dodatek powoduje jeszcze zabieranie odłożonego już wapnia z
kości. Stąd w społeczeństwach, w których pija się dużo mleka i jada sery itp.,
statystycznie występuje największe zagrożenie ostoroporozą. Aby to stwierdzić,
wystarczy spojrzeć na statystykę chorób.
Niestety, u nas cały czas pokutuje mit, że picie mleka wpływa
korzystnie na bilans wapnia w organizmie i pacjentom z ostoroporozą zaleca się picie
mleka. A tak w ogóle, to mleko jest dobrym pokarmem tylko dla ssaków w początkowym
okresie ich życia. Później zanikają u nas enzymy do jego trawienia.
Drugi mit, na którym bazuje tzw: nowoczesna dietetyka, a który
również wiąże się z mlekiem i z mięsem mówi, że do życia potrzeba nam dużych
ilości białka. Tymczasem nasz organizm permanentnie otrzymuje za dużo białka, które
później pracowicie musi usuwać. My chorujemy z powodu nadmiaru białka. Na rozkładanie
cząsteczek białka, aby go usunąć, tracimy zbyt wiele energii i zbyt obciążamy tym
organizm. Przychodzą do mnie matki z dziesięciolatkami z objawami braku energii
życiowej. Słodycze, mięso i tylko gotowane - taka jest ich dieta. Sumując: to, że
jakaś substancja obecna jest w pokarmie, nie znaczy jeszcze, że będzie nam ona
przydatna. Podobnie rzecz się ma z truciznami w żywności. Zdrowy, nie zatruwany
niewłaściwym pokarmem organizm, z prawidłową florą bakteryjną w jelitach, ma wiele
różnych mechanizmów blokujących przyswajanie trucizn, a także sposobów na ich
wydalanie. Błonnik, którego jest dużo w surowej diecie, ma wspaniałe zdolności
wiązania trucizn i wyrzucania ich z organizmu. Zdrowy, dobrze odżywiony organizm nie
musi bać się bakterii, wirusów, pleśni, toksyn. Przychodzą do mnie pacjenci, z
ranami, których sami brzydzą się dotykać. Kiedyś łapałam wszystkie grypy, anginy, a
teraz mój organizm nie boi się niczego.
Jeśli już musimy smarować chleb to nie kupujmy margaryn. Najlepiej stosować olej
tłoczony na zimno. Jest on najmniej skażony szkodliwymi dodatkami. Produkowany w
temperaturze nie niszczącej bioelementów jest najzdrowszy. Natomiast ten tzw.:
"normalny" przetworzony olej jest wielkim wyzwaniem dla naszego systemu
trawiennego, zaśmieca organizm, który nie umie trawić, zmodyfikowanych przez
produkcję, związków tłuszczowych.
Popularne leki, przepisywane na przeziębienia i grypy, leczą jedynie objawy tych
chorób. Usuwając objawy, przeszkadzają w ten sposób i zamykają organizmowi
możliwości samoleczenia. Na przykład: większość popularnych leków zbija
temperaturę, a zbijanie nawet niezbyt wysokiej temperatury powoduje blokowanie
organizmowi możliwości samoleczenia. Nasze komórki żerne, oczyszczające organizm, są
aktywne dopiero w 39,5 stopniach. Jeśli zbijemy temperaturę, wówczas choroba ciągnie
się i ciągnie, bo organizm nie może wyzbyć się wyprodukowanych toksyn. Gdy używamy
leki przeciw katarowi - popularne krople do nosa, zamykamy następną drogę oczyszczania
się organizmu z toksyn: poprzez wyrzucanie kataru.
Leczę obecnie pacjentkę, której wycięto migdałki, czyli zamknięto organizmowi drogę
do samoczynnego wydalania toksyn. Później miała rzut reumatyzmu, czyli odezwały się
te toksyny, które nie miały ujścia, a organizm gromadził je w stawach. Leczono ją
antybiotykami i sterydami - lekami hormonalnymi. Za dwa lata zjawił się nowotwór jamy
brzusznej - czyli znowu, te toksyny, którym uniemożliwiano w kolejnych etapach
"leczenia" wydalenie się, powodowały coraz cięższe choroby. Inną moją
pacjentkę, jakiś czas temu, ktoś wyleczył z trądziku, również antybiotykami i
sterydami. A przecież trądzik to nic innego jak właśnie wyrzucanie przez organizm
toksyn przez skórę. Teraz, pacjentka ta, mimo młodego wieku, ma nowotwór wątroby.
Powtarzam: nasza medycyna, lecząc na ogół objawy, zamyka drogę oczyszczania się
organizmu z toksyn, dlatego z jednej choroby popadamy w inną. I jeszcze na dodatek, do
głowy nam nie przyjdzie, aby powiązać razem, często odległe w czasie choroby.
Cieszymy się ze zwycięstwa medycyny nad daną chorobą, a gdy nadchodzi następna, to od
nowa z pełnym zaufaniem znowu poddajemy się leczeniu. Koło się toczy.
Dlaczego? Dlatego, że współczesna medycyna ma wiele aspektów. Między innymi
ekonomiczny.
wywiad, który okazał się monologiem spisała: Agnieszka Olędzka
* Wszystko co nadaje się do jedzenia na surowo, nadaje się do jedzenia * Jemy wówczas, gdy jesteśmy głodni * Miejscem przetwarzania naszego jedzenia powinna być nasza kuchnia, a nie fabryka.* Surowe warzywa, owoce i orzechy dają nam energię potrzebną do życia * Warzyw nie należy obierać, jedynie myć * Soki należy wyciskać z warzyw i owoców nie obieranych, jedynie umytych, przechowywać w ciemnym miejscu i pić raczej od razu. * Bez zdrowej diety, zdrowy rozwój duchowy nie jest możliwy. Są tacy, którzy to doceniają, nie kojarząc tego z sektą. |